Lewy interes nauczyciela
Kilkadziesiąt osób z południowej Wielkopolski padło ofiarą nieuczciwego nauczyciela ze Zdun, który oferował pracę w Holandii. Wpłacali po kilkaset złotych, ale pracy nie dostali.
Nauczyciel ze Zdun prowadzi w Kaliszu biuro pośrednictwa pracy Martin Werk, które do stycznia mieściło się przy ul. Staszica, a obecnie przy ul. Wrocławskiej. Pod biurem jest teraz głucho. Pracownicy sąsiednich firm przyznają, że przychodzi wiele osób z różnych miast, skarżących się na nieuczciwość pośrednika.
Agencja zobowiązywała się m. in. do pośredniczenia między klientem, a zatrudniającym, nawiązania kontaktu, ustalenia warunków zatrudnienia, w tym również finansowych i ustalenia możliwości zakwaterowania. Na znalezienie pracy miała 60 dni od podpisania dokumentów. Po tym terminie umowa wygasała.
Właściciel agencji, mieszkaniec Krotoszyna, emerytowany wojskowy, a na co dzień nauczyciel w zdunowskiej szkole zaprzecza jakoby otrzymywał pieniądze na pokrycie kosztów transportu do Holandii. - Co do opłaty za tłumaczenie dokumentów ucina krótko - Jeżeli sobie zażyczą, zwrócone zostanie im tłumaczenie, bo za to zapłacili.
Właściciel agencji uważa, że umowa dotycząca pośredniczenia pracy została sporządzona zgodnie z prawem i nikogo nie przymuszał do jej podpisania. - Gdzie w tej umowie jest napisane, że ta osoba musi wyjechać? - pyta. W dokumencie jest jednak zapis o znalezieniu pracy dla strony w ciągu 60 dni. Dlaczego zobowiązanie nie zostało dotrzymane? - Na tydzień przed wyjazdem Holender wysyła maila, że on nam dziękuje, bo znalazł sobie tańszych łudzi np. Bułgarów czy Rumunów. Dlatego poszukiwaliśmy innej pracy - twierdzi przedsiębiorca. Przekonuje też, że to sami zainteresowani odmawiali podjęcia pracy. - Są osoby, które miały trzy, cztery oferty. Żadna nie pasowała - twierdzi właściciel agencji. Co innego mówią osoby, które umowy podpisały.-Żadnej zastępczej pracy mi nie proponował - mówi mieszkaniec Zdun. Inni są bardziej dosadni w swojej opinii. - Nie udało nam się porozmawiać z nikim, kto tam był (w Holandii za pośrednictwem kaliskiej agencji - przyp. red.) - ucina jedna z osób. Osoby, które czują się poszkodowane przez agencję, zgłosiły się na policję. Sprawą zajmują się kaliscy funkcjonariusze z wydziału do walki z przestępczością gospodarczą. Przesłuchano już właściciela agencji. - Dysponujemy w sumie przesłuchaniami kilkunastu osób. Badamy czy właściciel legalnie działającej firmy miał możliwość wywiązania się z oferty oraz dlaczego do tego wywiązania nie doszło. Nikt nie ma jednak jeszcze postawionych zarzutów - wyjaśnia Sebastian Taranek, rzecznik prasowy KMP w Kaliszu.
Nie bez powodu ustawodawca zakazał pobierania opłat za pośrednictwo pracy. Wiadomo bowiem, że tonący brzytwy się chwyta, a ludzie bez pracy są gotowi podpisać cyrograf, byle wyrwać się z dramatycznej sytuacji. Nauczyciel ze Zdun postanowił cynicznie to wykorzystać. Odkrył, że w Internecie ofert pracy za granicą jest bez liku, a wielu ludzi z końca wieku produkcyjnego szuka jakiejkolwiek pracy. -To będzie łatwy zarobek - uznał. Teraz bez mrugnięcia oka patrzy na oszukane kobiety, które nieroztropnie oddały mu ostatnie grosze, żeby wyrwać się z biedy. Wyrok w jego sprawie wyda sąd. Dziwi jednak reakcja dyrektora szkoły, który zatrudnia przedsiębiorczego belfra. Jak chce pogodzić autorytet zawodu i dobre imię szkoły z nieuczciwością pracownika? Tłumaczył nam, że nauczyciel cieszy się w szkole dobrą opinią. Jednak taką opinią cieszyło się wielu mieszkańców więziennych cel.
Poniżej przedstawiamy wypowiedzi kilku poszkodowanych w tej sprawie osób (imiona i nazwiska zostały celowo utajnione):
"Proszę ostrzec innych. Oferowali mi pracę. Miałam jechać na zbiór pieczarek. Wpłaciłam 400 zł. Najpierw wyznaczyli termin wyjazdu na 2 maja. Potem ten pan poinformował mnie, że termin przeniesiono na 9 maja. Pojechałam do biura w Kaliszu po skierowanie do pracy. Tam dowiedziałam się, że pracy nie ma. Wyznaczyli mi nowy termin na 20 maja. Pod biurem stało z 40-50 osób. Okazało się, że niektórzy czekają na wyjazd od listopada. Wiele z nich poszło już na policję. My też się wybieramy"
"Najpierw 1 kwietnia miałem jechać na kwiaty. Nie pojechałem. Potem były kolejne terminy. Później niby mieliśmy jechać na sałatę, bo załatwił to przez jakąś koleżankę, ale za 3,5 tys. zł, gdzie trzeba było sobie opłacić mieszkanie i wyżywienie. Jaki to interes?
"Później tylko do mnie smsował, co uważam za uwłaczające, czy nie wyjadę na pieczarki, a on nas osobiście zawiezie. Nawet nie oddzwaniałam, bo uznałam, że jest to jakieś nieporozumienie".