Zbyt krótkie życie
– Mówią o mnie kompozytor filmowy, ale ja zawsze będę przede wszystkim jazzmanem – zastrzegał Krzysztof Trzciński, którego cały świat zna jako Komedę. Jego muzyką zachwyciło się Hollywood, a karierę przerwała przedwczesna śmierć.
Masz zdjęia lub film do tego artykułu? Wyślij je do nas!
Przyszedł na świat 27 kwietnia 1931 roku w Poznaniu. Już jako czterolatek, zaczął się uczyć gry na pianinie. Trzy lata później dostał się do konserwatorium, ale wojna uniemożliwiła mu edukację. Jednak ludzie z pasją potrafią pokonać wszelkie przeciwności, by zrealizować swoje marzenia. Dlatego Krzysztof w Częstochowie, gdzie na pewien czas jego rodzinę rzuciła wojenna zawierucha, chodził do żydowskiego getta. Tam mieszkała najlepsza pianistka w mieście. Skończył szkołę muzyczną, ale bardziej niż klasyczne utwory, pociągała go muzyka taneczna i zakazany przez socjalistyczną propagandę burżuazyjny jazz. Zaangażował się w działalność tajnego stowarzyszenia muzycznego. Z grupą pasjonatów szlifował standardy jazzowe i grał własne kompozycje. – Szkoła, dzięki której zgłębiałem tajniki tego gatunku, było radio – mówił w jednym i nielicznym wywiadów.
ZNAKOMITY LEKARZ I MUZYK
Po maturze rodzice zdecydowali, że syn musi zdobyć konkretny zawód. Poszedł więc na studia medyczne – specjalizacja laryngologia. Jazzu nie porzucił. Debiut jego „Komeda Sexret” w 1956 roku był najważniejszym wydarzeniem I Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie. Genialny pianista okazał się równie świetnym lekarzem, po dyplomie proponowano mu więc staż w czeskiej Pradze, gdzie była słynna na całą Europę klinika laryngologiczna. Świat mógłby nie usłyszeć jego kompozycji do „Dwóch ludzi z szafą” Polańskiego, „Niewinnych czarodziejów”, Wajdy, „Noża w wodzie” czy „Dziecka Rosemary” na szczęście Komedy uznał, że grania i medycyny pogodzić się nie da. Nie chciał ranić rodziców, wahał się, ale wybrał muzykę. W podjęciu decyzji pomogła mu Zofia, menadżerka związana z krakowskim środowiskiem jazzowym. Poznali się w 1956 roku, dwa lata później wzięli ślub. Żona stała się jego muzą i najlepszym agentem. Dzięki niej wybitnie zdolny, ale niezwykle skromny i nieśmiały Komeda uwierzył w siebie. Muzycznymi pomysłami sypał jak z rękawa. Jeździł z zespołem po całej Polsce, na koncert ściągały tłumy. Drzwi do światowej kariery otworzył Komedzie jego genialne kompozycje muzyki filmowej.
HOLLYWOOD U STÓP
W 1968 r. na zaproszenie Romana Polańskiego poleciał z żoną do Los Angeles. Miał skomponować muzykę do horroru „Dziecko Rosemary”. – Wylądował z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni – opowiadał w jednym z wywiadów Tomas Lech, pasierb Komedy, autor książek o ojcu i strażnik jego muzycznego dorobku. – Trzy miesiące później mieszkał w wielkim apartamencie, jeździł sportowym mustangiem i stał się bywalcem hollywoodzkich przyjęć. Fabryka swój zachwyciła się jego kołysanką „Sleep Safe and Warm” i kompozycjami do „The Riot”, a przede wszystkim – do „Dziecka Rosemary”, Miał kontrakty z wytwórnią Paramount. Czuł że Ameryka da mu wolność tak niezbędną każdemu artyście. – Nazywają mnie muzykiem filmowym, jednak zawsze będą przede wszystkim jazzmanem – mówił. Wszystko przekreślił feralny wypadek. W październiku 1968 r., podczas nocnego spaceru w towarzystwie pisarza Marka Hłaski Komeda spadł z wysokiej skarpy i zranił się w głowę. Badania nic nie wykazały. Wrócił do domu, ale jego stan zdrowia pogarszał się. Niestety, bagatelizował silne bóle i zawroty głowy. Leczono go na grypę… Skłócony z żoną, która wróciła do Polski, był sam. Pewnego dnia stracił przytomność. Przyjaciele przewieźli go do prywatnej kliniki. Okazało się, że w jego głowie jest krwiak. Przeprowadzono operację, ale nie powiodła się. Po zabiegu Koma już się nie obudził. Zofia przyleciała po niego do USA i po kilku tygodniach zabrała do Polski. Zmarł w warszawskim szpitalu 23 kwietnia 1969 roku, cztery dni przed 38. urodzinami.