Rozruchy w Miliczu
Krwawe ślady na czole, na skroni, na boku… To efekt kul wystrzelonych z broni gładko lufowej w Miliczu (woj. dolnośląskie), gdzie we wtorek policja starła się z demonstrującym tłumem.
Masz zdjęia lub film do tego artykułu? Wyślij je do nas!
To miał być protest przeciwko brutalności policji wywołany zdarzeniami sprzed kilkunastu dni, kiedy na posterunku pojawił się 22-letni mężczyzna. – Był pijany, stracił równowagę i upadł na głowę. Nic poważnego mu się nie stało. Został odwieziony najpierw do szpitala na badania, a następnie do domu, gdzie zajęła się nim rodzina – przekonuje Paweł Petrykowski, rzecznik dolnośląskiej policji.
Ale uczestnicy manifestacji pod komisariatem wiedzą swoje. – On został skatowany. Teraz leży w szpitalu we Wrocławiu z wielkim szwem na głowie! Usunęli mu krwiaka! - argumentują. Są oburzeni tym, że policja użyła wobec nich broni. – Strzelali do nas na oślep – twierdzą. O tym, że sami rzucali w mundurowych kamieniami i butelkami, mówią niechętnie. – Broniliśmy się – słyszymy. Kto się bronił, a kto atakował?
Policja, która zatrzymała dziewięć najbardziej agresywnych osób, ma w tej sprawie jasne stanowisko. – Broni głabkolufowej użyto, gdy nie pomogły łagodniejsze próby uspokojenia sytuacji. Przed salwą ostrzeżono, że zaraz do niej dojdzie – mówi Petrukowski. I zapewnia, że policjanci nie celowali też w głowy. – Jeśli ktoś ma ranę w tym miejscu, to znaczy, że dostał rykoszetem – twierdzi.
Jak widać na zdjęciach, rykoszety były. Bilans strat? Siedmioro rannych, w tym czterech policjantów. Czyżby kamienie były celniejsze?