Dwa przyjaciele z ekranu
Poznali się na planie filmowym, ale bardzo szybko okazało się, że łączy ich nie tylko angaż do „Rejsu” Marka Piwowskiego. Stworzyli najbarwniejszy duet w kinie szarego PRL-u, a poza nim stali się symbolem prawdziwej męskiej przyjaźni.
Masz zdjęia lub film do tego artykułu? Wyślij je do nas!
Kiedy gdziekolwiek pojawiał się Himilsbach, tam zaraz rozglądano się za Maklakiewiczem. Zwykle prędzej czy później przychodził ten drugi – wspominają znajomi obu panów. I choć pamiętamy ich głównie z „rejsu” (1970), „Wniebowzięci” (1973) i „Jak to się robi” (1974), pozostawili wyrażenie, jakby grali ze sobą w co najmniej kilkunastu produkcjach. Dla miłośników kina szybko stali się jedynym w swoim rodzaju, nierozłącznym duetem.
KŁÓCILI SIĘ I GODZILI
Stało się tak m.in. dlatego, że od czasu „Rejsu” Marka Piwowskiego, na planie którego się poznali, można ich było prywatnie zobaczyć np. w stołecznych lokalach. – Maklakiewicz i Himilsbach upijali się z dużą radością, ale potem mieli do siebie o to pretensje. Zarzucali sobie, że jedne drugiego upił. Zaczynali się kłócić, aż w końcu pili za zgodę i wszystko zaczynało się od początku – wspominał reżyser filmu. Koledzy z planu szybko się zaprzyjaźnili, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, jak to się stało, że Himilsbach, kamieniarz z Powązek z literackimi ambicjami (był autorem cenionych opowiadań, m.in. „Monidła”), stał się bratnią duszą dla wykształconego aktora. Zostali także bohaterami mnóstwa anegdot, ale do końca nie wiadomo, które są prawdziwe. W jednej z nich panowie prowadzili ze sobą dialog na temat alkoholowych zakupów:
- Zdzichu, o ile w końcu bierzemy? Jedną czy dwie?
- Eee, dwie to będzie za dużo, jedną chyba.
- A jak zabraknie?
- No dobra Jasiu, weźmy dwie.
- Dzień dobry. Prosimy skrzynkę wódkę i dwie oranżady.
Ich znajomi uwielbiali, kiedy Himilsbach i Maklakiewicz zaczynali opowiadać historię, bo jeden i drugi do tego wielki talent. Przy czym opowieści Jana Himilsbacha zazwyczaj nie traktowano na serio, ponieważ najlepszy kamieniarz wśród aktorów i pisarzy w kółko zmieniał wersje wydarzeń i ubarwiał stare opowieści nowymi wątkami. Nikt jednak nie miał o to do niego pretensji. Dzięki niemu można było przecież weselej, a tego w PRL-owskiej rzeczywistości brakowało. Jak to mówił w filmie „Wniebowzięci” bohater grany przez Maklakiewicza: „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać”. A poza tym wszystko bardzo chętnie wybaczano aktorowi, który z dumą podkreślał, że wbrew obowiązującemu kalendarzowi, w dokumentach w rubryce „urodzony” wpisano mu nieistniejącą datę 31 listopada.
CZAS POŻEGNAŃ
Niestety, przyjaźń Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza nie trwała długo. Według relacji pierwszego z aktorów ich ostatnie spotkanie przy kieliszku wyglądało następująco: „Ja mu powiedziałem: Zdzisiu, przestać pić wódkę, bo się wykoleisz. A sam byłem na bani”. Zdzisław Maklakiewicz zmarł w wieku 50 lat w tajemniczych okolicznościach 9 października 1977 roku. Został pobity w okolicy Hotelu Europejskiego w Warszawie, ale dokładnie wszystkiego nie wyjaśniono. Jego przyjaciel zamiast kwiatów, miał na ostatnie pożegnanie przynieść czekoladki. Zresztą w przypadku Jana Himilsbacha trudno napisać, że dwa dni po pogrzebie zadzwonił po matki zmarłego i zapytał: „Zdzisiek jest?”. A kiedy usłyszał, że przecież dobrze wiem, ze syn umarł, bo był na jego pogrzebie, odpowiedział: „Wiem, ale Mie się w to, k… nie chce wierzyć”. Sam przeżył przyjaciela o 11 lat. Zmarł w wieku 57 lat 11 listopada 1988 roku. Jak opisuje Maciej Łuczak w książce „Wniebowzięci, czyli jak to się robi hydrozagadkę”, na jego pogrzebie nie obyło się bez wesołego akcentu. Wszyscy bowiem znali zachrypnięty głos Himilsbacha. Kiedy więc ksiądz powiedział: „Żegnaj Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepła, aksamitnego głosu”, zebrani wybuchnęli śmiechem.