Baaba Kulka
To piękna płyta, by powalczyć z własnymi uprzedzeniami. A jest o co walczyć. Polska to kraj, w którym każdy nawet najdrobniejszy przejaw odchylenia od normy wywołuje falę krytyki, przez co niewiele osób ma odwagę ryzykować. Niestety, cierpi na tym również scena muzyczna. Brak nam muzyków, którzy to wystawią swoje dobre imię niczym słomianą kukłe którą każdy może podpalić, którzy kuszą los tańcząc na krawędzi pomiędzy frazami "geniusz" a "błazen", a wolność artystyczną przedkładają ponad wszystko. Ale jest u nas w kraju jedna taka Baaba co ma jaja i pokazuje je nie tylko od święta.
Są na tym świecie takie płyty, o których za nic nie chciałabym pisać. Listy takich wydawnictw nigdy nie tworzyłam, jednego jestem jednak pewna: kilka albumów Iron Maiden znalazłoby się bardzo wysoko w takim podsumowaniu. Powód jest dość prosty – opisywanie płyt o niemal identycznej charakterystyce nie należy do żadnej przyjemności a przypomina raczej monotonne prace w kamieniołomach. Baaba Kulka pomimo tego, że koweruje klasyczne utwory Dickinsona i spółki, to w mocny i zdecydowany sposób zdziera z nich żelazne pasy heavymetalowej cnoty, uciekając tym samym od nadętej, mocno pompatycznej mentalności Iron Maiden. Zatrzaski puszczają bardzo szybko, gdy oczarowana elektroniką niemłoda w końcu już panna, wdziera się w kolorowy synthpopowym świat.
Fani Dziewicy z takiego obrotu sprawy zadowoleni raczej nie będą – w tej płycie mogą doszukiwać się zdrady ideałów. Nie zdziwię się też wcale, gdy album ten w związku z charyzmatycznym swym wdziękiem przeraziwszy słuchaczy znajdzie się na półce by poczekać na lepsze czasy. Cóż, radziłabym trochę więcej dystansu, bo pomimo pewnej dozy humoru i lekkiej nuty pastiszu, jakim okryta jest ta płyta, nie ma tu mowy o obscenicznym gwałcie, tak dziewica mimo szaleństwa nie zdobyła się jeszcze na akt rozpusty. Dobre maniery zostały zachowane. Pomimo dość eterycznej nuty, charakterystyczne rysy poszczególnych kompozycji są zauważalne. Oczywiście, są one przerysowane na swój sposób, w pewnych momentach mocniej pogrubione i uwydatnione przez jazzrockowy tandem pod przewodnictwem Macia Morettiego. Do najjaśniejszych punktów płyty zaliczyć należy zaskakujący sposób narracyjny w Wrathchild, który z rockowej specyfiki ucieka w folkowy nastrój. I tak na zmianę. Sporo tu barokowego przepychu, chóralnych śpiewów i wysublimowanych pejzaży typowo producenckich. Aranżacje utworów są pełne, może nawet trochę przebajerowane. Wrażenie to potęguję taneczne rytmy i wprowadzenie w tło najrozmaitszych dzwoneczków, pozytywek, przeszkadzajek, które nie do końca spajają klimat.
Nie jest to żaden ekstremalny wyścig na gitary, a przekraczanie granic, artystyczna swoboda i totalna dźwiękowa anarchia. I przestańcie się dziwić i pytać: „czy tak wypada?" – dziewica chce w końcu poszaleć!
Tracklista:
1. The Number of the Beast
2. Wrathchild
3. Aces High
4. To Tame a Land
5. Ides of March
6. Prodigal Son
7. Flight of the Icarus
8. Children of the Damned
9. Clairvoyant