• Kraj
  • piątek, 03 listopad 2017 09:13
  •   1546

Dwa przyjaciele z ekranu

Dwa przyjaciele z ekranu
Dwa przyjaciele z ekranu © archiwum

Poznali się na planie filmowym, ale bardzo szybko okazało się, że łączy ich nie tylko angaż do „Rejsu” Marka Piwowskiego. Stworzyli najbarwniejszy duet w kinie szarego PRL-u, a poza nim stali się symbolem prawdziwej męskiej przyjaźni.

Masz zdjęia lub film do tego artykułu?   Wyślij je do nas!

Typography
  • Small
Udostępnij to

Kiedy gdziekolwiek pojawiał się Himilsbach, tam zaraz rozglądano się za Maklakiewiczem. Zwykle prędzej czy później przychodził ten drugi – wspominają znajomi obu panów. I choć pamiętamy ich głównie z „rejsu” (1970), „Wniebowzięci” (1973) i „Jak to się robi” (1974), pozostawili wyrażenie, jakby grali ze sobą w co najmniej kilkunastu produkcjach. Dla miłośników kina szybko stali się jedynym w swoim rodzaju, nierozłącznym duetem.

KŁÓCILI SIĘ I GODZILI
Stało się tak m.in. dlatego, że od czasu „Rejsu” Marka Piwowskiego, na planie którego się poznali, można ich było prywatnie zobaczyć np. w stołecznych lokalach. – Maklakiewicz i Himilsbach upijali się z dużą radością, ale potem mieli do siebie o to pretensje. Zarzucali sobie, że jedne drugiego upił. Zaczynali się kłócić, aż w końcu pili za zgodę i wszystko zaczynało się od początku – wspominał reżyser filmu. Koledzy z planu szybko się zaprzyjaźnili, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, jak to się stało, że Himilsbach, kamieniarz z Powązek z literackimi ambicjami (był autorem cenionych opowiadań, m.in. „Monidła”), stał się bratnią duszą dla wykształconego aktora. Zostali także bohaterami mnóstwa anegdot, ale do końca nie wiadomo, które są prawdziwe. W jednej z nich panowie prowadzili ze sobą dialog na temat alkoholowych zakupów:
- Zdzichu, o ile w końcu bierzemy? Jedną czy dwie?
- Eee, dwie to będzie za dużo, jedną chyba.
- A jak zabraknie?
- No dobra Jasiu, weźmy dwie.
- Dzień dobry. Prosimy skrzynkę wódkę i dwie oranżady.

Ich znajomi uwielbiali, kiedy Himilsbach i Maklakiewicz zaczynali opowiadać historię, bo jeden i drugi do tego wielki talent. Przy czym opowieści Jana Himilsbacha zazwyczaj nie traktowano na serio, ponieważ najlepszy kamieniarz wśród aktorów i pisarzy w kółko zmieniał wersje wydarzeń i ubarwiał stare opowieści nowymi wątkami. Nikt jednak nie miał o to do niego pretensji. Dzięki niemu można było przecież weselej, a tego w PRL-owskiej rzeczywistości brakowało. Jak to mówił w filmie „Wniebowzięci” bohater grany przez Maklakiewicza: „Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać”. A poza tym wszystko bardzo chętnie wybaczano aktorowi, który z dumą podkreślał, że wbrew obowiązującemu kalendarzowi, w dokumentach w rubryce „urodzony” wpisano mu nieistniejącą datę 31 listopada.

CZAS POŻEGNAŃ
Niestety, przyjaźń Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza nie trwała długo. Według relacji pierwszego z aktorów ich ostatnie spotkanie przy kieliszku wyglądało następująco: „Ja mu powiedziałem: Zdzisiu, przestać pić wódkę, bo się wykoleisz. A sam byłem na bani”. Zdzisław Maklakiewicz zmarł w wieku 50 lat w tajemniczych okolicznościach 9 października 1977 roku. Został pobity w okolicy Hotelu Europejskiego w Warszawie, ale dokładnie wszystkiego nie wyjaśniono. Jego przyjaciel zamiast kwiatów, miał na ostatnie pożegnanie przynieść czekoladki. Zresztą w przypadku Jana Himilsbacha trudno napisać, że dwa dni po pogrzebie zadzwonił po matki zmarłego i zapytał: „Zdzisiek jest?”. A kiedy usłyszał, że przecież dobrze wiem, ze syn umarł, bo był na jego pogrzebie, odpowiedział: „Wiem, ale Mie się w to, k… nie chce wierzyć”. Sam przeżył przyjaciela o 11 lat. Zmarł w wieku 57 lat 11 listopada 1988 roku. Jak opisuje Maciej Łuczak w książce „Wniebowzięci, czyli jak to się robi hydrozagadkę”, na jego pogrzebie nie obyło się bez wesołego akcentu. Wszyscy bowiem znali zachrypnięty głos Himilsbacha. Kiedy więc ksiądz powiedział: „Żegnaj Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepła, aksamitnego głosu”, zebrani wybuchnęli śmiechem.

Publikacja:
Sebastian Kalak
Podoba Ci się?
Rate this item
(0 głosów)