Nie ta gwiazdą, co fochy stroi
W tym tygodniu minie 50 lat od I Festiwalu Sopockiego. Nie będzie obchodów ani nawet samego festiwalu, wiec wypada chociaż powspominać.
Masz zdjęia lub film do tego artykułu? Wyślij je do nas!
W 1999 r. cieszyłam się wyjątkowo, że znowu jadę do Sopotu. Gwiazdami mieli być Whitney Houston i Lionek Richie. Zobaczyć ich i usłyszeć na żywo w Operze Leśnej – bezcenne. Cała promocja skoncentrowana była na Whitney. Lionek jakby nie istniał. TVP zorganizowała nawet plebiscyt na największy przebój Houston. Widzowie wybrali oczywiście „I Will Always Love You”. Gwiazda zastrzegała sobie w kontrakcie, że temperatura na scenie musi wynosić między 19 a 21 stopni, bo bała się o swoje gardło. Przyleciała prywatnym samolotem, od razu spóźniona. Ten wieczór nie był bardzo chłodny, pamiętam, że byłam ubrana w szorty i nie marzłam. Jednak dziennikarze denerwowali się, że być może nie wychodzi tak długo, bo temperatura spadła. Widzieliśmy, że przyjechała w dżinsach, golfie, potargana. Tak pojawiła się na scenie, z tym, że założyła jeszcze rękawiczki i szalik. Śpiewała od niechcenia, widać było, że nie sprawia jej to przyjemności. Czasami demonstracyjnie wydychała kłęby pary, żeby pokazać, jak jej zimno. Totalne rozczarowanie. Telewizja jednak odnotowała wielki sukces oglądalności. Koncert Whitney obejrzało więcej osób niż przyjazd papieża! Ktoś z telewizji powiedział: – Oto siła gwiazdy. Raczej siła promocji, bo prawdziwa gwiazda zaśpiewała nazajutrz. Żadnych fochów, sama radość. Lionel Rochie już na próbie obiecywał, że będzie to niezwykły koncert. – W podróży zginęła mi walizka, to dobry znak! – mówił. Koncert był rewelacyjny, magiczny, chyba najlepszy w historii festiwalu.
Felieton Marii Szabłowskiej